Adopcja niewidomego kota

3 minute read

image-center

Lesiu, a oficjalnie Leo, został adoptowany z warszawskiego Schroniska na Paluchu w lipcu 2018. Podczas jazdy do schroniska nie wiedzieliśmy z mężem jeszcze, z którym kotkiem wrócimy. Przed wizytą sprawdziliśmy na stronie schroniska jakie koty były wówczas dostępne do adopcji i porozmawialiśmy o nich telefonicznie z wolontariuszkami. Po rozmowach uznaliśmy jednak, że najlepiej będzie poznać kociaki i podjąć decyzję na miejscu. Wypełniliśmy więc ankietę przedadopcyjną i ruszyliśmy na Paluch.

Nastawialiśmy się na adopcję raczej starszej kotki do towarzystwa dla naszej 15-letniej rezydentki. Na miejscu pani wolontariuszka zapoznała nas z różnymi kotami. Każdy z nich był cudowny i kochany, i każdego chętnie wzięlibyśmy do domu. Podkreślaliśmy, że możemy też przygarnąć kotka starszego i wymagającego leczenia, więc trafiliśmy do kociego szpitala i tam poznaliśmy Lesia (w schronisku celnie nazwanego Kochasiem). Podczas zapoznania Lesiu nie prezentował się najlepiej. Miał szorstkie, nieprzyjemne w dotyku futerko i pyszczek pokryty ranami. Sądziliśmy, że rany powstały zanim trafił do schroniska, ale teraz, po bliższym poznaniu, jesteśmy prawie pewni, że były efektem ubocznym Lesiowych prób wydostania się z klatki. Okazało się bowiem, że wszelkie ograniczanie przestrzeni Lesiu traktuje jako poważny zamach na swoją fizyczną tożsamość. W transporterku włącza mu się tryb destrukcji i przy użyciu głowy (a jakże!) usiłuje utorować sobie wyjście na zewnątrz. Więcej na ten temat za chwilę 😉

Ale wróćmy do naszego zapoznania. Wzięłam Lesia na ręce w sposób, w jaki do tego przywykłam – czyli tak, że kotek skierowany był bokiem do mnie. Lesiu natychmiast przekręcił się brzuszkiem w moją stronę i na dzień dobry sprzedał mi buziaka (bez pytania!). W dodatku radośnie sobie przy tym pogruchiwał. Nomen omen – w końcu Kochaś 😉 Następnie, równie bezceremonialnie, obwąchał mi całą twarz. Wtedy było to małym szokiem, bo moje dotychczasowe koty raczej zwykły oprotestowywać podnoszenie, a tu proszę – pierwsze spotkanie i takie amory! Po chwili zastanowienia stało się jednak jasne, że Lesiu po prostu chciał zapoznać się ze swoim otoczeniem – stąd ta bezpośredniość. Ale pierwsze wrażenie pozostało – poznaliśmy bardzo charyzmatycznego kota! Nie od razu jednak zdecydowaliśmy się na adopcję. Nie odstraszał nas fakt, że Lesiu jest niewidomy, ani też jego teatralne mruczenie (myśleliśmy, że tylko się zgrywa i że wcale nie będzie tak mruczał dzień w dzień i noc w noc, ani wtedy kiedy człowiek ma migrenę, ani wtedy kiedy próbujemy uśpić dziecko, ani wtedy kiedy dziecko w końcu zaśnie… nie no, przecież koty tak nie mruczą… prawda?). Nie byliśmy po prostu przekonani do adopcji kocurka, bo w naszych rodzinnych domach zawsze mieszkały kotki – dziewczyny – i adopcja chłopaka była dla nas wyjściem ze strefy komfortu. Na szczęście czujna kocia ciocia w schronisku przekonała nas do podjęcia tej słusznej decyzji 🙂

Zadowoleni z dokonania wyboru zapakowaliśmy kotka do transporterka. Chcieliśmy, żeby nowy kotek miał swój własny “świeży” transporter, ale nie zależało nam na żadnym konkretnym modelu i kupiliśmy pierwszy lepszy z promocji – takie plastikowe pudełko z otwieraną klatką na wejściu. Pewnie przy każdym innym kocie transporter sprawdziłby się doskonale, ale nie przy Lesiu 🙂 Kotek grzecznie i spokojnie przeczekał wszystkie schroniskowe formalności, turkocząc przy tym jak wesoły traktor (“To on tak mruczy? Ale to jest irytujące!” zawyrokowała pracowniczka Biura Adopcji). A gdy tylko ruszyliśmy autem, Lesiu momentalnie załączył misję wydostania się z transporterka. Być może spanikował na dźwięk silnika? W każdym razie z dziką furią wypchnął drzwiczki od klatki (już doszczętnie rozkrwawiając sobie nos) i wpakował mi się na głowę. Spanikowaliśmy, bo przecież jeszcze nawet nie oddaliliśmy się od schroniskowego parkingu. Byliśmy pewni, że lada moment ktoś interwencyjnie odbierze nam świeżo adoptowanego koteczka i że nasze podobizny zawisną w schroniskowej witrynce pt. “tym ludziom już dziękujemy”. Na szczęście umknęliśmy niezauważeni, a po chwili Lesiu uspokoił się i dalszą część podróży przebył rozpłaszczony na moich kolanach. My niedługo później kupiliśmy nowy transporter – taki z miękkiego materiału. Dwa lata i jeszcze się trzyma.